Postawić miasto na nowo – rozmowa z Agatą Gabiś, autorką książki „Całe morze budowania. Wrocławska architektura 1956 – 1970”

Fot. materiały prasowe

Krzysztof Mroczko: Na początku chciałem zapytać o początek czyli o to, skąd pomysł i przekonanie, że właśnie architektura, o której mowa w książce, jest w ogóle warta uwagi?

Agata Gabiś: To architektura, która jest warta uwagi, bo ona jest właściwie poważnym i dostrzegalnymi fragmentem tego miasta, przecież czasami to w ogóle są całe dzielnice, które powstały właśnie w latach 60. Trochę też jest to próba sprawdzenia i ustalenia faktów, czyli zapytania: Kto to robił, jak to robił, jakie były okoliczności i jak to miasto budowano.

Momentami nawet nie odbudowywano, a po prostu stawiono je na nowo, bo przecież nie było całych połaci zabudowy. Po 1956 roku na większą skalę zaczęła się odbudowa, szczególnie zachodnich i południowych dzielnic, który zostały kompletnie w 1945 roku zniszczone. A że jest to architektura czasami dyskusyjna, czasami też postrzegana brudna i zaniedbana, czemu trudno się dziwić, bo przecież ma już swoje lata, a do tego nosi piętno konkretnego ustroju politycznego. Z tych powodów często bywa pomijana w opracowaniach, nawet w historii architektury Wrocławia, i to dziś się dopiero powoli zmienia.

No właśnie. Mam wrażenie, że chodzi o to, że ten Wrocław jest wciąż mało odkryty. Chwalimy się naszymi zabytkami ze średniowiecza, tudzież tymi z XIX wieku, ewentualnie tymi tuż z końca istnienia Breslau, ale tej architektury tużpowojennej nie ma. Dopiero teraz zaczęliśmy zwracać uwagę na to.

Dziś jest zmiana pokoleniowa i stąd też takie dociekania. Pytania się o to, kto to robił, kim był, dlaczego to robił i jakie jest to miasto, w którym żyję. Ludzie młodzi o to pytają, bo oni tamtych czasów nie pamiętają, dla nich cały okres PRL to temat tak samo odległy jak insurekcja kościuszkowska, więc nie mają problemu tej perspektywy. Patrzą na trzonolinowiec, patrzą na dom igloo, patrzą na Wrocław Południe i pytają się. Chcą wiedzieć, jak to się stało, że takie miejsca tutaj są, komu służyły i dlaczego.

Naprawdę pytają się?

Tak, pytają. Im się to podoba, bo to jest po prostu kwestia estetyki, która jest dość charakterystyczna. Podobnie jak modernizm lat 20. miał własną estetykę, tak i ten powojenny modernizm też miał własną. Swoją formę, swoją kolorystykę, czasem już teraz słabo widoczną, bo albo zaniedbaną albo tak styropianem obklejoną i pomalowaną na takie kolory, że właściwe zupełnie nieczytelną. Natomiast ma swoją specyfikę, jest integralną częścią miasta, a niektóre te elementy w lepszy lub gorszy sposób wpisały się w tkankę miejską na trwałe. I teraz udawanie, że ich nie ma wydaje mi się zupełnie nie w porządku, szczególnie wobec tych, którzy dźwigali to miasto.

Tę książkę kończy rok 1970, i trudno nie przypomnieć, że w tym roku mamy dopiero pewność, że ten Wrocław zostanie polski. Dopiero wówczas podpisaliśmy traktat z RFN o granicach.

Właśnie, klimat był zupełnie niesprzyjający, ale widać, że są rezultaty tej pracy. Dzięki każdemu nowemu budynkowi Wrocław się zmieniał, jego mieszkańcy się z tego cieszyli, a dziś o tym już niestety nie pamiętamy. Może te budynki faktycznie nie były zawsze arcydziełami architektury, ale bardziej mi chodzi o tożsamość miejsca, tożsamość miasta poprzez jego mieszkańców.

Trochę tak rzeczywiście zrobiliśmy, pominęliśmy te sprawy. Nie pamiętamy, że na tej ziemi nieznanej, tego mitycznego przecież dzikiego zachodu, można było coś spróbować budować od nowa, od podstaw. I właśnie chcę zapytać o to, na ile się to udało? Projektów i pomysłów podobno było wiele.

Oczywiście, bywało różnie, bo jest sporo fantastycznych projektów, które nie wyszły poza pracownie architektoniczne. Po prostu najzwyczajniej w świecie nie było na to pieniędzy. Istniała potrzeba zapewnienia ludziom mieszkań, a nie tworzenia reprezentacyjnych budynków użyteczności publicznej. Eksperyment zatem pozostał możliwy tylko w architekturze mieszkaniowej, czego najlepszym przykładem jest właśnie trzonolinowiec, osiągnięcie na skalę nie tylko kraju, ale właściwie całej Europy. Była presja i w mieszkańcach i w lokalnych władzach, żeby zrobić coś własnego, specjalnego, żeby nam tego nikt nie zabrał, i to się udało. Nie przypadkiem to wtedy zaczyna się jakieś „u siebie”,choć wokół właściwie same ruiny, pustki, trochę krzaków. Zaczęto myśleć o urządzeniu tego miasta w sposób twórczy.

Znów zatem chciałbym wrócić do tego, co się udało zrobić a czego nie. Historia tej architektury to chyba przecież nie tylko stan budynków dziś, ale także i zwrócenie uwagi, że jednak ci ludzie działali w określonych warunkach. Wówczas zaś często zmieniano koncepcje, często też decydowała ilość pieniędzy czy materiałów. Udało się jednak sporo, prawda?

Oczywiście, są rzeczy z tamtych lat, których nie ukończono, są też miejsca, które się zestarzały. Nie wolno jednak zapominać, że zostały przede wszystkim mieszkania, w których do dzisiaj wrocławianie mieszkają, te osiedla są dziś najbardziej widoczne z tego, co w latach sześćdziesiątych powstało. Powstały także i szkoły, bo jednak powojenny wyż poszedł do szkół i to musiało zostać zrobione. Najbardziej pamiętamy te, które powstały w ramach akcji „tysiąc szkół na Tysiąclecie Państwa Polskiego”, ale to nie były tylko szkoły podstawowe, bo budowano także średnie i wyższe. No i takie zupełnie wyjątkowe przykłady w swoim własnym stylu, swoistego rodzaju ewenementy, które być może powstały dlatego, że Wrocław to były peryferie. Być może właśnie dzięki temu jeden szalony architekt zbudował dom igloo, dwaj inni powiesili dom na linach, ktoś tam jeszcze wymyślił jakiś nietypowy prefabrykat. To wtedy Jadwiga Grabowska-Hawrylak zrobiła kawał wielkomiejskiego pejzażu.

No właśnie, na okładce książki jest wielka płyta w swojej pierwszej odsłonie i dźwig. Rozumiem, że to celowy zabieg? Bo nie tylko przypomina o tym, że tak wówczas budowano, ale zarazem pokazuje konkretne miejsce. Podkreśla też wspomnianą szybkość budowania, dopiero co powstającą.

To jest osiedle Szczepin, we Wrocławiu wtedy na zachodzie powstało właściwie miasto, tak samo jak powstało na południu. Nie było innych możliwości, nie było narzędzi, które mogłyby rozwiązać wszystkie te potrzeby mieszkaniowe. Zmieniły się potem i normatywy, trzeba było na jakości oszczędzać, pojawiła się powtarzalność, chociaż i tak w mniejszej skali niż miało to miejsce później, w latach 70. W mojej książce jest mowa o tym Wrocławiu przedwojennym, który w wielu miejscach przestał istnieć, więc coś trzeba było robić na gruzach. To jest zresztą taka nasza specyfika, bo nowe osiedle projektowane na wielką skalę było zakładane na zachowanych brukowanych ulicach, a trzeba było zaplanować osiedle dla kilkudziesięciu tysięcy osób. W Warszawie nie musiano tego robić, u nas natomiast szukano oszczędności, decydowała ekonomia.

Powiedz mi, czy czegoś tutaj brakuje? Czy mogę powiedzieć, że, skoro to przeczytam, to będę czuł, że właśnie przeczytałem kompletne kompendium wiedzy o tym, co się wówczas stało? Czy jednak nie?

To nie jest leksykon i nie ma wszystkich budynków, ale każdy czytelnik będzie miał sporo wiedzy. Są tu miejsca, ludzie, projekty, dyskusje w prasie branżowej i codziennej, a także i wywiady, jakie miałam przyjemność przeprowadzić. Na pewno jednak nie było też na wszystko miejsca. Stąd traktuję tę książkę jako coś, co być może zapoczątkuje inne badania, być może historyczne, psychologiczne, socjologiczne lub inne. Temat na pewno nie jest zamknięty.

Skąd taki pomysł na tytuł?

Ten tytuł jest ukłonem i świadomym nawiązaniem do tytułu wystawy, którą zrobiliśmy w 2008 roku na placu Solnym z Michałem Dudą i z ośrodkiem „Pamięć i przyszłość”, bo to był początek tej drogi, która dziś przynosi tę książkę. Wówczas tamta architektura nie miała takiego dobrego PR, dziś się pisze o niej zupełnie inaczej. Dla mnie jest to próba opowiedzenia czym nasze miasto jest. Jednocześnie zaś przypomnienie, że jeśli chronimy dawną architekturę, to musimy zauważyć, że pewne rzeczy muszą być zauważone dziś, bo jutro już ich może po prostu nie być. To właśnie my musimy robić, bo to jest przecież pokolenie naszych dziadków. Dlatego też właśnie teraz, gdy nadchodzi ta zmiana pokoleniowa, warto zacząć o tym mówić, pisać, na poważnie badać to, co pozostało. To jest przecież nasze miasto i to właśnie na nas spoczywa ten obowiązek.

Mam nadzieję, że będzie to możliwe. Właśnie dzięki temu, że zdobędziemy po lekturze podstawy zwyczajnie będziemy mogli zacząć starać się więcej dowiedzieć o mijanych co dzień osiedlach czy też poznać historię budynku naszej własnej szkoły podstawowej. Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiał Krzysztof Mroczko

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *