Z kolekcjonerem Jackiem Łozowskim rozmawia Bogusław Deptuła.
Pasję zbierania chyba odziedziczyłeś wraz z ojcowską kolekcją?
– Chyba tak. Mój tata pisał listy do artystów z prośbą o sprzedanie obrazów. Zazwyczaj mu się udawało wejść w bliższe kontakty z twórcami, jedynie Eugeniusz Eibisch odmówił sprzedaży. Pamiętam, że Tadeusz Brzozowski odpisał, że jego obrazy są droższe niż zaproponowana przez ojca cena, ale on coś wybierze i przyśle dopiero po Biennale w San Paulo. Chwat przyjechał wprost po Biennale, zapakowany w skrzynię. Obraz klasy muzealnej.
Wiem, znam ten obraz.
– Drugi sposób polegał na tym, że jeżeli tata nie mógł się zdecydować, to wysyłał mnie. I ja jechałem na przykład do Cybisa, wybierałem i kupowałem. U niego zresztą popełniłem pierwszy swój błąd. Otóż wybrałem obraz ładny, ale niesygnowany. Ojciec, nauczony nieufności ciężkimi doświadczeniami wojennymi, obejrzał go i mówi: „A co zrobisz, jak zechcesz go sprzedać za 30 lat?” Ja na to: „Ale tato, przecież kupiłem od niego”. „Pamiętaj, synu: zawsze wybieraj sygnowany”. Co miałem zrobić, zapakowałem obraz i odesłałem. Cybis przysłał drugi, tym razem sygnowany. Zachowała się cała korespondencja związana z wymianą, no i z przeprosinami, bo w końcu wyjechałem z obrazem, który nie został zaakceptowany. Miałem pewnie 16 lat, więc byłem w liceum. A taka podróż do Warszawy to była wtedy cała noc w pociągu. To była przygoda!
Ojciec skłonił mnie do tego, żebym się zainteresował Tadeuszem Kulisiewiczem. Napisałem do niego, a żona Kulisiewicza, pani Basia, odpisała na mój list. Mieszkali przy ulicy Mazowieckiej, pamiętam jak dziś. Spotkanie młodego chłopca z takim artystą było dużym przeżyciem. Pamiętam to mieszkanie w detalach. Wchodzę. Kulisiewicz wskazuje mi na bufecie stertę rysunków i mówi: „A, to ty sobie wybierz”. I poszedł do drugiego pokoju. Wybierałem chyba ze cztery godziny. Wypiłem pięć herbat robionych przez panią Basię. Prawo, lewo, w końcu wybrałem siedem. „No i co tam?” – „Panie profesorze, teraz muszę prosić o pomoc. Wybrałem siedem rysunków, które mi się podobają, ale nie jestem w stanie zdecydować ostatecznie. A w ogóle ile one kosztują?” „A wiesz – mówi – ja tak sprzedaję po 2800” – pamiętam dokładnie.
Tylko, że te 2800 wtedy to było 20 dolarów. Teraz taki rysunek byłby droższy.
– Wobec tego mówię: „Panie profesorze, akurat mam 3 tysiące, więc muszę wybrać jeden rysunek”. Już nie potrafię, siedzę cztery godziny, cały spocony, wypiłem pięć herbat. I on tak popatrzył, spojrzał na te rysunki i mówi: „A, to weź sobie wszystkie”. Mam je do dzisiaj.
Po czterdziestu latach poznałem wielkiego miłośnika i kolekcjonera dzieł Kulisiewicza, znanego polskiego aktora, niegdyś także sąsiada artysty. Podczas któregoś ze spotkań opowiedziałem mu tę historię. Kipiał z niedowierzania: „Słuchaj, to jest niemożliwe, ty wiesz ile mnie kosztowało, żeby od niego pozyskać jeden rysunek? Chodziłem do niego, herbatki wypijałem, on mi kazał czekać, mówił, że teraz jeszcze nie może się rozstać, może za dwa miesiące. A tu raptem przyjeżdża 16-letni gwizdek i dostaje sześć rysunków w prezencie”. Nie wiem, co Kulisiewicza zauroczyło, może to, że ja do niego jechałem całą noc pociągiem?
Miałem z nim kontakt kilkukrotny i odniosłem wrażenie, że mnie polubił. On już wtedy był starszym człowiekiem. Po latach z żoną chodziliśmy śladami Kulisiewicza. Pojechaliśmy do Szlembarka, wioseczki, gdzie on od lat dwudziestych mieszkał i pracował nad Teką Szlembarską. Fotografowałem i te miejsca, i te krowy, które on rysował. Szukałem związków chociażby z drzeworytami międzywojennymi. Dzisiaj mamy bardzo bogatą prywatną kolekcję prac Kulisiewicza. Moim marzeniem jest zrobić wystawę temu wspaniałemu artyście, bo ona się Kulisiewiczowi należy. Uważam, że to był i jest najlepszy rysownik w historii polskiego rysunku, jeśli mogę pozwolić sobie na takie stwierdzenie.
Kulisiewicz często nie sygnował.
– Tak. Bardzo różnie to było. Widziałem prace klasy muzealnej, które były sygnowane „TK”, mam takie, które nie są sygnowane, ale mogę je opisać, bo wiem gdzie i kiedy je nabywałem. Ideałem byłoby zebrać oczywiście pełne serie, na przykład serię indyjską, kubańską albo serie rysunków, które zrobił do Bertolta Brechta: Matka Courage albo Kaukaskie kredowe koło.
Kulisiewicz był zapraszany w ramach współpracy międzynarodowej w różne miejsca, w tym także do wschodniego Berlina, gdzie najważniejszym twórcą teatru był Bertolt Brecht. Tam, będąc na próbach spektakli, robił serie rysunków, które dał w prezencie Bertoltowi Brechtowi. Poprosiłem córkę mieszkającą w Berlinie, żeby poszukała jego rodziny. Okazało się, że cała spuścizna po Bertolcie Brechcie została przekazana Fundacji Bertolta Brechta przy teatrze jego imienia, która jest w samym centrum miasta. Napisałem do nich i zostałem zaproszony do zapoznania się z tymi archiwaliami, ale coś wypadło i nie pojechaliśmy…
A może ściągnąć na wystawę właśnie?
– Można próbować. Bardziej jednak bym liczył na przykład na serię z podróży po Meksyku czy po Kubie. Wtedy to były takie zwykłe internacjonalne kontakty. Lokalni towarzysze witali towarzysza artystę z bratniego kraju, oprowadzali go, a on te rysunki dawał często w całych pakietach w prezencie. Więc może tam udałoby się coś odnaleźć, ale na wszystkie pomysły nie starcza czasu.
Kiedyś podjąłem poszukiwania prac ukradzionych przez Niemców we Lwowie podczas akcji przeciwko profesorom lwowskim. Namówił mnie na to Jerzy Ficowski, monografista Brunona Schulza.
I Wojtkiewicza…
– Zgadza się. Jerzy Ficowski opowiedział mi historię o rodzinie Pareńskich, w której były trzy córki, muzy ówczesnych artystów: Zofia, Maria i Eliza.
Sławne siostry Pareńskie, ostatnio (2014) wyszła o nich książka Moniki Śliwińskiej „Muzy Młodej Polski”. Pojawiają się też w Weselu Wyspiańskiego, który je portretował, podobnie jak Wojtkiewicz.
– Wojtkiewicz, Wyspiański i inni artyści krakowsko-lwowskiej bohemy bywali w tym domu i często zostawiali swoje prace. Ich ojciec, który zresztą był mecenasem sztuki, także je kupował. Mnie najbardziej o Wojtkiewicza chodziło – artystę obdarzonego niebywałą wrażliwością. Cała kolekcja została zagarnięta przez Niemców. Jeden z obrazów, Karuzel, pojawił się w Stanach i został zakupiony do muzeum, chyba w Pittsburgu. Napisałem do nich. Odmówili wszelkich informacji, odpowiedzieli tylko, że obraz pochodzi z Niemiec, i tyle. Poinformowali również, że jeśli kiedykolwiek będzie sprzedawany, to tylko drogą aukcyjną i że zawiadomią o tym ewentualnych zainteresowanych. Do dzisiaj nie zawiadomili.
W ogóle bardzo lubimy z żoną chodzić śladami artystów, na ile można oczywiście, i na ile te ślady pozostały. Wiemy dziś, że wielkie arcydzieła byłyby niczym bez wyobraźni – a wyobraźnia bez inspiracji. Chodziliśmy więc śladami wielu, między innymi Makowskiego czy Ślewińskiego, to było również związane z wizytami w Bretanii. Jeździliśmy po uroczych miasteczkach bretońskich, robiąc zdjęcia miejsc, gdzie malowali i porównując, czy może skały wyglądają wciąż choć trochę podobnie do tych z płócien.
Rozumiem, że to kolekcjonowanie zaczęło się przez ojca, przez rodzinną tradycję?
Rodzinna tradycja jest co najmniej dwupokoleniowa. Dziadków nie znałem. Ojciec był żołnierzem podziemia, który ujawnił się dopiero w 1956 roku. Nie wiem, czy on w swojej tradycji rodzinnej miał kolekcjonerstwo sztuki, ale to w jego przypadku bez znaczenia. Lubił świat, czytał, interesował się różnymi dziedzinami. Miewał koleżeńskie związki z dawną arystokracją. Uczył się od ludzi i często pomagał innym, a oni potem czuli wdzięczność i wciągali go w krąg swoich zainteresowań. Wydaje mi się, że w ten właśnie sposób głębiej wszedł w tę dziedzinę, co zresztą współgrało również z jego praktycznym usposobieniem. Ze spotkań wyniósł całą masę legend, które mi przekazał. Ojciec miał przyjaciela, ziemianina spod Warszawy, szczęśliwie kampania wrześniowa jakoś ich bokiem ominęła, więc nie było zniszczeń. Pewnego dnia pod dom zajechał na motocyklu niemiecki oficer z podoficerem na motorze z koszem. Kierowca został, oficer wszedł do domu, obszedł cały ten dwór, a tam wszystko było jeszcze na swoim miejscu: srebra, porcelana, obrazy. Naraz stanął przed obrazem, chyba Wierusza-Kowalskiego, postał, jeszcze raz obszedł dom, po czym wyciągnął nóż z mapnika i na oczach gospodarzy wyciął obraz z ramy, zwinął go i wyszedł.
Jaka była reakcja?
Oczywiście poczucie straty, dlatego, że ten obraz był wartości 10 hektarów ziemi – to pamiętam. Nie potrafię zweryfikować prawdziwości tej informacji, ale podobno to była duża kwota, bo ziemia już była droga za sanacji. Ale reakcja była też taka: znał się, docenił sztukę. Nie brał srebra albo czegoś mniejszego, choćby biżuterii – ukradł obraz, znaczy: wykształcony człowiek. Do tej samej rodziny po trzydziestu latach moi rodzice pojechali w odwiedziny. No i pani domu, już nie mając służby oczywiście, chciała elegancko ich ugościć, więc zrobiła obiad i podała, jak tata mówił, „na starym berlinie”. I po tym obiedzie moja mama czuła się w obowiązku pomóc pozbierać naczynia, zanieść do kuchni i tak dalej. Mówiła, że nigdy w życiu tak jej się ręce nie trzęsły przy myciu naczyń. Bo każdy ten talerz, Bóg wie jakie był wart pieniądze. Ja dlatego nie kolekcjonuję rzeczy tłukących.
Czyli zacząłeś od Kulisiewicza? To były pierwsze twoje świadome decyzje?
Tak. Potem postanowiłem zebrać całą serię kapistów. Po pierwszych kontaktach z Cybisem pojechałem do Rudzkiej-Cybisowej, i tak dalej. No więc mamy na wystawie serię Rudzkiej – w tym jedną z moich ulubionych prac, Kwiaty w szklanym wazonie, który to obraz widziałem jeszcze u artystki na sztaludze. Malarka nie zgodziła się wtedy na sprzedaż – obrazy, które chciałem kupić, nie były jeszcze, według niej, ukończone. Krótko po tym w prasie ukazała się notatka o jej śmierci i na zawsze pożegnałem się z myślą o kupnie. Jednak okazało się, że było to tylko do momentu, gdy odkryłem obraz na nowo, parę lat później, w małej warszawskiej galerii. I ponownie odczułem to, co niegdyś, gdy widziałem go w jej pracowni: ten obraz ma na mnie magnetyczne oddziaływanie!
W kolekcji brakuje, niestety, Seweryna Boraczoka, ale nigdy nie znalazłem niczego, co by mnie rzeczywiście chwyciło. I brakuje Czapskiego, który mi się podoba i podobał, ale nie było dwóch elementów, które muszą się spotkać. Bo z kolekcjonerami jest tak, że muszą się zejść dwa elementy. Nie tylko musi być „masa towarowa”, ale przede wszystkim jeszcze możliwość jej nabycia.
Finansowa.
Oczywiście. Ta „masa towarowa” to jest określenie Rudzkiej- Cybisowej, nie moje. Rudzką-Cybisową wielokrotnie odwiedzałem w Krakowie. Kiedyś spytałem: „Pani profesor, jak to się stało, że wielu artystów tworzących równolegle zrobiło wielkie światowe kariery, a z was praktycznie nikt. No, na miarę Polski tak, ale nie światowej. Jak pani potrafiłaby to wytłumaczyć?” Odpowiedziała: „Pierwsza rzecz, proszę pana, to nie było «masy towarowej», bo nam profesor Pankiewicz kazał pracować. Robiłam obraz przez miesiąc, tymczasem przychodził marszand typu Vollard i on chciał mieć trzysta prac na składzie”.
Najpierw był Kulisiewicz, potem kapiści, a potem…?
Potem była gigantyczna fascynacja takimi artystami jak Strzemiński. Za Strzemińskiego mógłbym przez okno wyskoczyć w środku nocy żeby go mieć. Raz się okazało, że fałszywy, kiedy indziej – że najprawdopodobniej prawdziwy, ale wtedy nie miałem pieniędzy na zakup.
Co dalej?
Potem zainteresowanie sztuką całkiem współczesną, którą zbieramy. Ale jeśli pojawia się coś wyjątkowego, choćby dziewiętnastowiecznego, to staram się to nabyć. Ciężko mi przejść obojętnie obok obrazu pokazującego polski impresjonizm najwyższej klasy.
W każdej chwili jestem w stanie zainteresować się i wiele bym zrobił dla dobrego Weissa z tego okresu, który szczególnie cenię, do 1905 roku, kiedy on był taki w duchu Muncha, a cała ta bohema rozrabiała, ćpali różne świństwa, konkurowali między sobą i ton temu krakowsko-berlińskiemu środowisku nadawał Przybyszewski. To nie jest tak, że się obiera na trwałe punkt widzenia czy preferencje. Zresztą, jako bliźniak to ja w ogóle nie wiem…
Ja też jestem bliźniakiem.
Myślę, że nie jestem w stanie tak na trwale się do czegoś przywiązać. Potrafię się bardzo napalić i Bogu dzięki czasami żona studzi mój zapał. Wspaniale się pod tym względem uzupełniamy. Teraz akurat idziemy w kierunku sztuki bardziej konceptualnej, tajemniczej albo abstrakcji geometrycznej. Ale też w takiej szczególnej postaci, bo na przykład uwielbiamy Koji Kamoji. Dwukrotnie byliśmy z żoną u niego, jeden z obrazów, który jest też w tej kolekcji, żona dostała w prezencie na swoje imieniny od Kojiego. Uwielbiamy go zresztą jako człowieka, rozmowa z nim nigdy nie nudzi, a jego sztuka ma w sobie coś metafizycznego. Generalnie sztuka musi emanować tajemnicą.
Jak u Tadeusza Makowskiego?
Tak, u Makowskiego też. Ja zresztą analizowałem Makowskiego, przeczytałem wszystko o nim. Rozmawiałem z profesor Jaworską, byłem na wszystkich wystawach Makowskiego, ale mam go za marnego malarza.
Bo jest marnym malarzem.
Oglądałem te różne jego próby kubistyczne, jakieś słabe pejzaże, jakieś figurki; rysunki czy inne malowidełka… Patrzę, beznadzieja kompletna – i raptem, w 1928 roku, następuje jakaś zadziwiająca metamorfoza. Trzy lata przed śmiercią zaczyna robić coś, co łączy ludowość, naszą tradycję takich figurek, świątków itd., z nowoczesną formą kubizmu, kolorem i okazuje się, że artysta trafił na koniec swojego życia w punkt i stał się wielki. I ten okres u niego po prostu uwielbiam.
Ja kiedyś przy stole w Nieborowie zagadnąłem profesor Jaworską i mówię: „Pani profesor, przecież ten Makowski w ogóle nie umiał malować”. A ona: „No tak, nie umiał”. Taką miałem wymianę zdań. Było to świeżo po wystawie w Muzeum Narodowym.
Widziałem tę wystawę. Jaka gigantyczna energia tkwi w takim obrazie. On może wisieć i być niezbędnym elementem życia – te proste formy, te słynne ogniki – nawet nie jestem pewien do końca, czy one są w tych oczkach dziecięcych. Rozmawiają z tobą, one autentycznie rozmawiają.
Wiem!
Na tym polega, moim zdaniem, wielkość sztuki. Wielkość sztuki polega na jej tajemnicy. Tajemnica musi być na tyle stosownie schowana i na tyle nie do odgadnięcia, żeby dawać szansę odkrywania, ale bez szans dojścia do celu. Ja tak współcześnie widzę w wielu artystach tego typu siłę. Przykład: Andrzej Gieraga. Bardzo cenię Andrzeja Gieragę, profesora, lat chyba osiemdziesiąt cztery, z Łodzi. Byliśmy na kilku jego wystawach. Jestem zafascynowany jego sztuką z ostatnich lat.
Na pewno na wystawie znajdzie się jeden Strzemiński, jak tam trafił?
Władysław Strzemiński – Martwa natura, 1945. Reprodukcje fotograficzną wykonał Tomasz Gąsior.Tego jednego Strzemińskiego kupiłem dość dawno temu w Krakowie, nie mogę powiedzieć od kogo, ale obraz pochodził z Łodzi od pana profesora Janusza Zagrodzkiego. Strzemiński raz mi się trafił. Oczywiście, bywają jego rysunki, które pojawiają się od czasu do czasu na aukcjach. Natomiast to, co ja bym bardzo chciał mieć – nawet nie wiem, czy nie bardziej niż te wszystkie Powidoki albo te architektoniczne, konstruktywistyczne jego prace – to Moim przyjaciołom Żydom. Jak zobaczyłem tę serię, to wstrząsu dostałem, że można w takiej prostej formie aż tyle wyrazić! Ale Strzemiński to wszystko dał swojej uczennicy z prośbą o wywiezienie i one są w Yad Vashem. Być może coś się trafi – bo powinno się gdzieś trafić.
Ale tego jednego masz bardzo ładnego.
Okazało się, że staruszek żył jeszcze, ja mu to pokazałem i powiedział: „Tak, tak, myśmy z Władkiem takie rzeczy robili dla chleba w latach czterdziestych, w czasie wojny”.
Miałem kiedyś okazję kupić „powidokowy” obraz, jeden z trzech, które są w rękach prywatnych, ale tak jak już wcześniej wspomniałem – brakło drugiego czynnika. Cóż, często, kiedy jakiś obraz bardzo się spodoba, trzeba się rozstać z innym bądź innymi, aby go nabyć. Jest to najboleśniejsza część kolekcjonerstwa. Czasem jednak myślę, że mógłbym całą kolekcję zamienić na jednego Caravaggia, i pewno, gdybym miał taką możliwość, to bym to zrobił. Ale gdybym miał takiego jednego Caravaggia, to chyba po to, żeby oddać w depozyt Muzeum Narodowemu, żeby wszyscy mieli możliwość go podziwiać. Na pewno nie po to, żeby go trzymać w domu pod karabinem albo w gorszych jeszcze warunkach – to nie miałoby żadnego sensu. Nie wyobrażam sobie takiej sytuacji, żeby kupić coś, schować i się w ukryciu temu przyglądać.
Czym ostatnio się zafascynowałeś?
Wcześniej słyszałem o Wacławie Szpakowskim, ale dopiero wystawa w Pałacu Królewskim wzbudziła moją wielką fascynację tym człowiekiem. Genialny artysta, z zawodu architekt, przez kilkadziesiąt lat twórczości według matematycznych prawideł – na przykład dotyczących symetrii – budował konstrukcje linii, kierując się na początku ustalonymi, kilkoma „sztywnymi” zasadami. Każda z jego prac może być analizowana nie tylko pod względem estetycznym, ale też matematycznym czy muzycznym. Na wystawie pokazujemy dwie jego prace pozyskane od rodziny artysty.
A co ostatnio robisz?
Uczestniczyłem w plenerze Bożeny Kowalskiej, w tym roku wspieram jej inicjatywę w Radziejowicach. To daje możliwości poduczenia się, popatrzenia, wysłuchania wykładów, dyskusji. To ma dla mnie ogromny walor edukacyjny. Jest tam bardzo miła, ciepła atmosfera. Wynikiem poprzedniego pleneru są zakupione obrazy – Tamary Berdowskiej i Michała Misiaka.
W ramach różnych poszukiwań mam swoich faworytów. Jednym z nich od dziesięcioleci jest Mieczysław Janikowski. Szukaliśmy i znaleźliśmy pracownię Janikowskiego w Paryżu, którą dzielił z Vasarelym. Potem, jak Janikowski się wyprowadził, Vasarely stał się światowym popartowym abstrakcjonistą. Natomiast Janikowskiego przypadkowo odkryłem na małej wystawie w Krakowie, szczęka mi opadła i zacząłem go szukać. Na wystawie będzie obecnych kilka Janikowskich. Większość kupowałem od jego siostry, którą znaleźliśmy w Paryżu. Uważam, że to był genialny artysta, ciągle poszukujący. Jego poszukiwania formy były po prostu niebywałe i moim zdaniem dużo bardziej ciekawe, chociaż mniej optycznie spektakularne niż Vasarely’ego. Później kilka wystaw było w Krakowie. I teraz Janikowski zaczyna powoli, powoli zyskiwać należne mu uznanie. Ale ciągle uważam, że należy do tych artystów, którzy są niedocenieni i którzy w pewnym momencie powinni wybuchnąć, jak Fangor.
Zdzisław Jurkiewicz to też jest bardzo dobry artysta. Powinniście go mieć, bo to jest klasa sama w sobie, on też jest niedoceniony, mimo wszystko.
Nie mamy Jurkiewicza. Kolekcjonerstwo ma dla mnie aspekt życiowy. Bo praktycznie codziennie mam z nim do czynienia. Jakby mnie ktoś spytał, ile mnie to czasu kosztuje, to mówię, że nie wiem, prawdopodobnie niemal każdą wolną chwilę mu poświęcam. Myśli o sztuce wplatają się między pracę zawodową, życie rodzinne i wszystkie inne kwestie, którymi się człowiek zajmuje. Najpierw sięga się do wszystkich możliwych źródeł informacji, które oferuje nam dzisiejszy świat. Potem dokonuje się małych i większych wyborów, spotyka, rozmawia; trzeba chodzić na wystawy, wykłady i przede wszystkim czytać.
Również moim dzieciom, tak, jak mój ojciec mnie, podsuwam publikacje odpowiadające ich zainteresowaniom. Wierzę, że dyscyplina i trudne decyzje – czy to pod względem finansowym, czy emocjonalnym – przeplatają się w kolekcjonerstwie z metafizycznym uniesieniem przy każdym zetknięciu ze sztuką. Sumienny porządek idą tu z fantazją w parze. I choć nieczęsto pozwalam sobie na wzruszenie, zawsze dbam o to, by to uniesienie udzieliło się jak najszerszej publiczności. Wartością dyscypliny niełatwo się dzielić, a czy można dzielić się wyobraźnią? Tego mam nadzieję dowiedzieć się jako skromny uczestnik naszego wspólnego projektu!
Cały wywiad zostanie opublikowany w katalogu do wystawy „WYOBRAŹNIA I RYGOR. Polska sztuka współczesna z kolekcji Grażyny i Jacka Łozowskich”, którą od 7 będzie można zobaczyć w Muzeum Miejskim we Wrocławiu.