Z okazji rocznicy sierpnia`80, w dniu 31 sierpnia rozmawialiśmy z posłem do Europarlamentu, współorganizatorem strajków studenckich w 1981 roku, Ryszardem Czarneckim.
Jest Pan czwartą kadencję deputowanym do Parlamentu Europejskiego, był Pan też dwukrotnie posłem na Sejm RP, ministrem. Początkiem Pana drogi był Wrocław.
– Wrocław mam we krwi. To miasto daje każdemu ogromny potencjał. Nieważne jednak skąd się pochodzi, bo żeby odnieść sukces, trzeba mieć ogromną determinację, wiedzieć, co się chce osiągnąć, spać mniej niż inni i być częścią zespołu, ponieważ soliści w polityce giną szybko i marnie.
Podstawą Pana zespołu było Niezależne Zrzeszenie Studentów przy Uniwersytecie Wrocławskim, jak Pan się tam znalazł?
– Ten okres to bardzo ważna część mojego życia. Tak się złożyło, że poszedłem do szkoły wcześniej, więc zostałem studentem w wieku 18 lat i to był wyjątkowy czas – pierwszej „Solidarności”. Był 1981 rok, gdy tuż po przyjściu na uczelnię mieliśmy, najdłuższy ponoć w historii świata, strajk studencki. Wówczas już aktywnie działałem w NZS. Zostałem wybrany jako jeden z dwóch przedstawicieli z Wrocławia na spotkanie wszystkich komitetów strajkujących z całej Polski. Strajk ciągle trwał. Był to moment, w którym zastanawialiśmy się czy ten strajk zakończyć. Uczyniliśmy tak. Zaraz potem komuna wprowadziła stan wojenny. Powołaliśmy wtedy – studenci I roku historii – dwie grupy konspiracyjne, które zajmowały się pomocą dla wrocławskich zakładów pracy, m.in. dostarczały żywność i informacje. Jedną z grup kierowałem ja, to była grupa „Wawer”. Druga to byli „Samochodziarze”. Po raz pierwszy zostałem zatrzymany 16 grudnia 1981 roku, pod „ Pafawagiem”, wspólnie z późniejszym ojcem chrzestnym mojego najstarszego syna Przemka i późniejszym posłem Ryszardem Wawryniewiczem. To było moje pierwsze aresztowanie. NZS nadal działał – mimo jego delegalizacji przez komunistów – w podziemiu i latem 1982 roku wszedłem do jego podziemnego zarządu. Wrocław i Kraków były jedynymi miastami, w których ciągłość naszej organizacji – NZS była zachowana. W roku 1983 przejąłem kierownictwo NZS na uniwersytecie we Wrocławiu i kierowałem nim przez niemal cztery lata.
W tym szczególnym czasie, w podziemiu miał Pan wyjątkowy pseudonim. Skąd się wziął Aleksander Wołyński?
– Narodził się z miłości do Kresów Wschodnich. Właśnie tam mieszkał – w osadzie Prusy, miedzy Luckiem a Rownem, w czasie drugiej wojny światowej mój tata – Henryk. Zrządzeniem losu i dzięki jakimś szczególnym przeczuciom, w 1941 rodzina wysłała go do krewnych w Warszawie. Przeszmuglowali go kolejarze i w ten sposób uniknął rzezi na Wołyniu, to było naprawdę ogromne szczęście. To może dziedziczna ta miłość do Kresów, do Wołynia i stąd pomysł na Aleksandra Wołyńskiego.
Jako Aleksander Wołyński, wspólnie z kolegami w NZS potrafiliśmy ogłosić akcje strajkowe w momencie, w którym na bruk wyrzucano ludzi z pracy, z ważnych stanowisk. Produkowaliśmy ogromne ilości tak zwanej bibuły, czyli gazetek i ulotek dotyczących działań naszej organizacji, komunistycznych represji wobec studentów, a także inne podziemne pisma. Była w tym również bibuła NSZZ „Solidarność”. Drukowaliśmy jej organ „Z dnia na dzień”. Chyba jednak najważniejsze wtedy było to, że udało się mi zorganizować pierwszy w podziemiu, a drugi w historii, zjazd NZS – zjazd konspiracyjny z udziałem uczelni z Wrocławia, Górnego Śląska, Krakowa, Radomia, Łodzi, ale bez Warszawy. To było wydarzenie wielkiej wagi, bo pokazało ciągłość NZS.
Ale dla mnie szczególnym przeżyciem było to, kiedy po proteście na ówczesnym placu PKWN (dzisiaj Plac Legionów) w obronie siedzącego w więzieniu Władysława Frasyniuka, ja również zostałem aresztowany i w celi siedziałem z dominikaninem ojcem Wiśniewskim: kapłan w celi – to było niezwykłe. Podobnie jak fakt, że razem z nami w tej samej celi siedział Marian Suski, wówczas 80-letni (!) profesor Politechniki Wrocławskiej. To był szermierz, zdobywca brązowego medalu olimpijskiego w drużynie w Los Angeles w 1932 roku! Był bezkompromisowy w walce z PRL-em i ponosił z tego tytułu ogromne konsekwencje.
W 1985 roku objęła mnie amnestia, a w końcu, w roku 1987, rok po skończeniu studiów przekazałem stery NZS następcom. Mogę dziś z dumą powiedzieć, że w tak ważnym czasie byłem w Niezależnym Zrzeszeniu Studentów. Muszę przyznać, że wówczas bardzo idealizowaliśmy politykę i wierzyliśmy w niepodległość, a przypomnę, że wtedy właśnie Jacek Kuroń i duża część opozycji uważała, że wystarczy status kraju, który de facto będzie podległy Związkowi Radzieckiemu, ale będzie cieszył się większa niż dotychczas, ale jednak ograniczoną swobodą.
A propos sportu, był Pan też związany ze sportem we Wrocławiu bo i żużel i WKS Śląsk.
– Rozmawiamy w dniu, kiedy Śląsk jest drugi w tabeli, no i ma szansę nawet na mistrza. Ja jestem wiernym kibicem, kibicuję Śląskowi, ale przede wszystkim zawsze kibicuję żużlowej Sparcie Wrocław. Przez rok byłem w Radzie Nadzorczej Śląska Wrocław, ale na pewno więcej dałem sportowemu Wrocławiowi będąc przez 8 lat prezesem i wiceprezesem wrocławskiej Sparty, wtedy Atlas Sparty Wrocław. Udało mi się wówczas, miedzy innymi, uzyskać od Ministerstwa Sportu i Turystyki 4 miliony zł na remont Stadionu Olimpijskiego. Myślę, że odegrałem wtedy dosyć znaczącą rolę, gdy chodzi o speedway. Nadal angażuję się emocjonalnie we wrocławski żużel, nie będąc już związanym z nim oficjalnie. Tradycje kontynuuje mój syn Przemysław, który jest we władzach Betard Sparta Wrocław. Ja za to z przyjemnością wspieram różnego rodzaju imprezy żużlowe, np. jestem patronem Mistrzostw Świata Juniorów – po raz czwarty z rzędu, podobnie jak Mistrzostw Europy Seniorów. Także wszystkie towarzyskie mecze reprezentacji są pod moim patronatem, tak jak Indywidualne Międzynarodowe Mistrzostwa Ekstraligi czy Złoty Kask. Żużel to moja stała miłość, podobnie jak Wrocław.
Był Pan też dziennikarzem i nadal Pan pisze.
-Tak, najpierw byłem dziennikarzem „Dziennika Polskiego” wydawanego w Londynie, od 1990 do 1991 sekretarzem redakcji miesięcznika „Głos”, a w 1991 zastępcą redaktora naczelnego „Wiadomości Dnia”. Później zostałem redaktorem naczelnym wrocławskiego „Dziennika Dolnośląskiego” i współkierowałem wydawcą tego pisma, spółką Norpol-Press we Wrocławiu – współwłaścicielem była „Solidarność”, a drugim Norwedzy z medialnego kongresu Orkla Media. Było to bardzo nieprzyjemne zderzenie z drapieżnym zachodnim kapitałem.
Dziś nadal piszę, moje teksty można znaleźć m.in. w „Gazecie Polskiej”, „Nowym Państwie”, „W Sieci Historii” i „Gazecie Polskiej Codziennie”.
Jak z perspektywy Brukseli wygląda dzisiejszy Wrocław. Czy rozwija się w kierunku, o którym myśleli młodzi studenci wrocławskiego NZS-u?
– Zacznę od anegdoty. Pamiętam spotkanie z ówczesnym przewodniczącym Parlamentu Europejskiego Josepem Borellem z Hiszpanii, z Katalonii, który obecnie będzie szefem unijnej dyplomacji. Pojawiła się wówczas kwestia ustawienia na dziedzińcu Parlamentu Europejskiego daru miasta Wrocławia, takiej wielkiej szklanej kuli, która wyobrażała glob. Ta kula stoi do dzisiaj i budzi powszechne zainteresowanie. Turyści bardzo chętnie się przy niej fotografują. Zatem tłumaczymy panu Borellowi, gdzie leży Wrocław, co to za miasto, ale widzimy że on zupełnie nie wie, o jakim mieście w Europie mówimy, słyszymy jak powtarza nieznaną sobie nazwę „Wroklaw, Wroklaw…” Nagle olśniło mnie i mówię do niego ,ze to dawny „Breslau”. Wówczas on wykrzyknął z entuzjazmem: „A, Breslau!”. Teraz pewnie, po tych 15 latach prędzej użyłby właściwej nazwy.
Wrocław dziś jest na pewno miastem bardzo atrakcyjnym dla turystów, ale czy dla wszystkich mieszkańców? To jest zupełnie inna sprawa, na pewno wielu wrocławian ma zastrzeżenia, że uwaga władz miasta skupia się tylko na jego centrum, a choćby po drugiej stronie Odry jest już z tym zainteresowaniem dużo gorzej. Miasto jest na pewno doskonale wypromowane i to jest nasz duży atut, istotna jest przy tym również promocja turystyki sportowej, bo jest ona coraz bardziej popularna na świecie.
Inna sprawa czy Wrocław potrafi korzystać z waloru, jakim są ludzie, którzy się z niego wywodzą, mają taką wrocławską „identity”– tożsamość, zajmują znaczące stanowiska w Europie czy w świecie, nie tylko w sferze polityki. Myślę, że Wrocław z tego potencjału jeszcze korzystać nie potrafi, tak naprawdę nie ma pomysłu, jak w różny sposób wykorzystać ludzi z Wrocławia czy Dolnego Śląska. Mało kto wie, że przez lata przedstawicielka struktur europejskich w Polsce była pani Ewa Synowiec, wywodząca się z Wrocławia. Ten fakt przeszedł prawie niezauważony i w ogóle nie był w żaden sposób wykorzystany na rzecz naszego miasta. Takich przypadków jest bardzo wiele, nie mówiąc już o współpracy z ludźmi, którzy we Wrocławiu byli chociażby na studiach, w ramach projektów międzynarodowych takich jak Erazmus. Przecież ci ludzie wynieśli z naszego miasta doskonałe wspomnienia i Wrocław bardzo dobrze im się kojarzy. Zatem odkryjmy potencjał wrocławian i szukajmy ambasadorów Wrocławia na świecie!
Na zdjęciu Ryszard Czarnecki z synem Przemysławem